sobota, 9 kwietnia 2016

„A wszystko to… bo Ciebie kocham” Ich Troje jako utwór romantyczny - studia literackie na obczyźnie


„A wszystko to… bo Ciebie kocham” to utwór balladowy śpiewany przez grupę muzyczną „Ich Troje” u progu XXI wieku. Niewątpliwe dzieło literackie będące zarazem świadectwem tego, że romantyczne spojrzenie na uczucie, pogardzane przez kolejne pokolenia, potrafi przetrwać próbę czasu, ale również tak jak kiedyś może prowadzić do tragedii jednostki i oddziaływać na innych.
Mozaika wątpliwości i sinusoida uczuć ogarniają będącego podmiotem lirycznym mężczyznę. Mężczyznę zakochanego, co wskazuje już sam tytuł. Warto jednak poddać wiersz analizie szczegółowej, wers po wersie. Taka bowiem tylko może pomóc w zgłębieniu jego znaczenia.

„Czy wiesz malutka może jak ciebie mi brak?” – owo zapytanie nie jest tylko pieszczotliwym zwrotem do ukochanej, ale zdradza nam, kim jest owa panna. Słowo „malutka” – czyż nie rysuje ono w naszych umysłach obrazu delikatnej kibici ideału kobiety romantycznej? Czyż nie wyraża jej kruchości i drobności?

 W kolejnym wersie czytamy: „Czy czujesz to, co ja, gdy jestem sam?” – podmiot liryczny zastanawia się, czy jego umiłowana współodczuwa jego nastroje, gdy para cierpi rozłąkę.
„Jestem opętany jak w niewoli pies./ Kto jest temu winien, wiesz?” – mężczyzna ma świadomość faktu, iż otoczenie postrzega go jako szalonego. Co więcej, wydaje się nawet przyznawać temu twierdzeniu rację. Podejrzewa, że ogarnęły go złe moce, jest zniewolony. Wers ten jest zarazem pierwszą wskazówką tego, że postać jest kolejnym przykładem bohatera bajronicznego. Warto również zauważyć, że choć sprawą oczywistą jest, iż retoryczne pytanie skierowane do niewiasty dotyczy właśnie jej niepojętego uroku, podmiot wydaje się nie mieć na celu obarczyć ją winą.

 „Nie ma takich prostych słów,/ Co oddadzą to co boli mnie…” – podmiot nie znajduje słów, którymi potrafiłby określić  swoje uczucia. Zapewne celowo tu i w innych częściach utworu zostały naruszone zasady interpunkcji – niewątpliwe odzwierciedlenie utraty zmysłów.

Z kolei ze słów „Przeczucie mam, że jednak spyta ktoś:/ Czy ta bajka się nie skończy źle?” możemy wywnioskować, że podmiot ma świadomość skupiania na sobie uwagi innych (cecha jakże charakterystyczna dla bohatera romantycznego), sam też zadręcza swą duszę pytaniami, jaki będzie jego dalszy los.

Trzecia strofa ma szczególny charakter dla utworu, albowiem powtórzy się jeszcze pięć razy, a stanowi ją pełna szaleństwa (wzbogacenie tekstu o wykrzyknienia) apostrofa do ukochanej: „A wszystko to, bo Ciebie kocham!/ I nie wiem jak be Ciebie mógłbym żyć./ Chodź, pokażę ci czym, moja miłość jest./ Dla Ciebie zabiję się!” Wizja życia bez lubej nie ma dla podmiotu absolutnie żadnego sensu, podobnie jak bezsensowne było życie Giaura bez Leili  („Giaur” G. Byron) czy Wertera bez Lotty („Cierpienia młodego Wertera” J.W. Goethe). Mężczyzna w szale decyduje się udowodnić, do czego prowadzi uczucie, które go opętało.

W kolejnych wersach „To tylko zazdrość zżera mnie,/ Zawsze wtedy, kiedy obok Ciebie nie ma mnie.” jest wyraźna mowa o zazdrości, jaka budzi się w kochanku, gdy jest oddalony od swego Anioła (istotą miłości romantycznej jest wieczna tęsknota i cierpienie związane z koniecznością rozłąki).

Bohatera można przyrównać również do Gustawa z dramatu Juliusza Słowackiego. Tak jak tamten stał się Konradem, tak bohater „A wszystko to… bo Ciebie kocham” również przechodzi metamorfozę na skutek silnych przeżyć wewnętrznych. Problem jest jednak na tyle skomplikowany, że mężczyzna przybiera podwójną osobowość. Co więcej, czuje się w niemocy, by zatrzymać owy proces. „Raz jestem Doktor Jekyll, raz Mister Hyde./ Transformacja trwa – nie zatrzymam jej!” Ta intertekstualność utworu uświadamia nas o kolejnej, ważnej dla interpretacji, cesze osoby mówiącej. Jest on niewątpliwie człowiekiem wykształconym i oczytanym w literaturze XIX – wiecznej (być może zgodziłby się z tym, co Gustaw mówi do Księdza Piotra w „Dziadach cz. IV” Adama Mickiewicza , że to właśnie lektury, jakie w życiu przeczytał, doprowadziły go do zgubnych marzeń o wielkiej miłości). Warto wiedzieć też, że „Doktor Jekyll i pan Hyde” to pochodzący z 1886 roku (romantyzm) utwór R.L.Stevensona. W kulturach anglojęzycznych (erudycja osoby mówiącej wskazuje na jej niewykluczone liczne podróże) „Jekyll i Hyde” to synonim kogoś o podwójnej osobowości (archetyp podmiotu).

Dalsza część tekstu zdaje się być niejasna; czytając, można bowiem odnieść wrażenie, że podmiot mówi sam do siebie, toczy wewnętrzną walkę, lub nawet widzi inne postacie, zjawy, co nie jest obce bohaterom romantycznym - „Oko w oko stań. Co za twarz!/ No powiedz! – Boisz się…/ Za późno już, zwalam stąd./ Będzie lepiej jak zapomnisz mnie!” Na tym etapie mężczyzna doznaje już absolutnego pomieszania zmysłów, wypowiadając iście kolokwialne słowa (pod względem historycznoliterackim warto zauważyć odzwierciedlenie powszechnego buntu młodych romantyków przeciwko klasycznym formom), które na dodatek nie mają związku z resztą wypowiedzi, a także prosząc kochankę o zapomnienie jego osoby.

Sytuacja staje się co raz bardziej tajemnicza, gdy zaraz potem przychodzi kolej na powtórzoną zwrotkę owej balladowej pieśni. Podmiot znów bowiem uświadamia sobie, że nie mógłby żyć bez „tej jedynej” i w konsekwencji wzrasta jego chęć udowodnienia siły uczucia.

W kolejnej strofie osoba mówiąca przyznaje się do przyjmowania środków psychotropowych i skutków tego uzależnienia („Zdarza mi się być na haju, wiesz jak jest./ Dziwne wizje wchodzą”). Ponieważ czuje się odrzucony przez tę, dla której budził się każdego ranka, a ona nie potrafi dać mu odpowiedzi, dlaczego to nie właśnie jego wybrała, mężczyzna postanawia zerwać relację (nie pożądasz mnie/ Pragniesz kogoś bardziej – żegnaj więc.) Jest jednak coś, co czyni bohatera tej historii różnym od Wertera i Giaura – postaci dzieł literatury romantyzmu. Chodzi tu o brak szacunku do kobiety (przejawiający się w nieodpowiednim słownictwie – „zwalam stąd”, „odwal się!”) przeplatany z uwielbieniem jej. Najbardziej właściwym wyjaśnieniem tego niemalże frenetycznego zjawiska jest zapewne to, że podmiot nie czuje się sobą, wręcz wyzywa sam siebie na pojedynek, co świadczy o wysokim stopniu szaleństwa, a nawet choroby psychicznej.

Czytelnikowi nieznane są dalsze losy kochanków, gdyż ze względu na powtarzalność strof utwór przybiera kompozycję otwartą.

„A wszystko to… Bo Ciebie kocham” można uznać za kolejne odgałęzienie nurtów romantycznych. Dzieło wiele łączy z innymi utworami z XIX wieku, jednak podejrzewa się, że tekst został napisany znacznie później. Tym, co wiersz wnosi jako nowe do historii literatury, jest wywołane obłędem nastawienie w stosunku do ukochanej i ich relacji.



Pisane na emigracji. Londyn, marzec 2016r.
Agnieszka Jędrysik

czwartek, 17 marca 2016

Z kroniki rozmów z Elżbietą: sukienka "od Armaniego"

Oto, jak jedna z moich sukienek "od Armaniego", którą zdecydowałam się dziś założyć zainspirowana tak jasnym wiosennym niebem o 6:54 rano, wpłynęła na pierwszą rozmowę dnia z moją podopieczną.

Rozmowa toczyła się w pokoju jej 2-letniego braciszka, którego trzeba było przebrać z piżamek. Właściwie to nie dopuścił do pozbycia się góry piżamy, bo to "strój żołnierza" z guzikami i odznaczeniami. Taki bardzo brytyjski czerwony mundur.



Elizabeth: Aga, uwielbiam twoją sukienkę.

Ja: Dziękuję!!! :) A ja twoją, Elizabeth.

Elizabeth: Aga, uwielbiam twoją sukienkę...

Ja: Dziękuję :) To bardzo miłe... :)

Elizabeth: Aga, kocham twoją sukienkę, też chcę taką.

Ja: Ale zobacz, jaka ona duża. Jeśli chcesz, to mogę ci ją dać, gdy już będziesz dorosła. Mogę ją dla ciebie zachować.

Elizabeth: To zachowaj ją dla mnie.


(Potem jeszcze powiedziała mi, że gdy już będę taka naprawdę dorosła - dorosła, to będę Mamusią. Przyznałam jej rację, zajmując się mym małym przeuroczym i niezwykle przystojnym żołnierzem.)


I teraz mała jest szczęśliwa z myślą, że za paręnaście lat przekażę jej tę sukienkę. Nawet nie zdaje sobie sprawy jak dużo to czasu. Ale przynajmniej powiedziała mi, że będzie grzeczna :) Postanowienie długoterminowe. Jedna sukienka z lumpa, a ja mam dla Małej dobrą motywację do końca mych londyńskich dni... :)

sobota, 12 marca 2016

I tyle krwi przelano... - autobiograficznie

Pierwszy raz w życiu, właśnie tutaj w Londynie, udało mi się oddać krew :)


Wcześniej próbowałam, będąc w Polsce (taki miałam plan, by pójść, gdy tylko skończę 18), jednakże mało żelazna dama ze mnie była i zalecono mi wtedy przyjmować ten deficytowy składnik w tabletkach. Oczywiście nie byłam w tym konsekwentna. Ale au pair wiele zmienia, a już na pewno w kwestii jedzenia. Wszakże moje nawyki żywieniowe znacznie się teraz różnią od tego jak wyglądało to w Polsce, dużo warzyw i większe przekonanie do mięsa. (I nic dziwnego, że jestem iron-iczna, jak ktoś ostatnio skomentował :D  ale odkrycie zjawiska lingwistycznego przypisuję sobie!)

Chwała nam generalnie, bo pełno Polaków oddawało tego dnia krew (nie byłam w żadnym stałym miejscu krwiodawstwa, tylko w pobliskim "centrum spędzania wolnego czasu", nakierowanym głównie na uprawianie sportu, krótko mówiąc - w miejscu, gdzie znajduje się również moja siłownia). Aż pielęgniarka mnie zapytała, czy to jakiś autokar z Polakami...


Smuteczek jednak. bo nie dawali czekolad :( Były co prawda inne słodycze, ale nie czekolada. Większość z nich musiałam uznać za niepotrzebne mojemu organizmowi śmieci...



A po tym jakże małym, acz szlachetnym czynie dane mi było pójść na polonijne spotkanie poświęcone żołnierzom wyklętym, przy których użyte wcześniej w stosunku do mnie słowo "szlachetność" prawie nic nie znaczy.


Ogólny stan fizyczny po przelaniu krwi - a oprócz dziwnego jak dla mej osoby zaniku apetytu mam tu na myśli głównie niezaspokojone pragnienie połączone z uczuciem przepełnienia przyjmowaną ilością wody - zainspirował mnie do opowiedzenia Małej w drodze do przedszkola legendy o smoku wawelskim... :D


piątek, 19 lutego 2016

Z życia wzięte

Cóż za beztroski wieczór... W telewizji puścili "Pride and Prejudice" (wersja z Keirą), film, który uwielbiam - m.in. stąd nazwa tego bloga. A teraz z jakimiś ładnymi nutami w uszach (tutaj link, jeśli cię ciekawi, co takiego znalazłam), kubkiem kawy i biszkoptami z polskiego sklepu zamierzam doczytać "The Phantom of the opera", na który jutro idę. Jest dobrze, jest cudnie. A wcale nie jest tak zawsze. Raz lepiej, raz gorzej. W nierównych odstępach czasowych trzeba czasem stoczyć bitwę z Panem Smutkiem, gościem bardzo nieproszonym, gościem nie wiadomo skąd.

Między tysiącem zajęć, które sobie wymyśliłam na poprawę humoru i ćwiczenie samodyscypliny, udało mi się zgromadzić parę wspomnień i innych ciekawostek. 


1. "Bouncy castle is coming to town!"


Domyślacie się jak się cieszę :) Zaledwie po paru tygodniach od mojego ubolewania, że jaka to szkoda, że basen z piłeczkami (dla tych, którzy już dawno przekroczyli wiek lat 12) jest już niedostępny, oczy me spotkały cudowny komunikat na timeout.com (najbardziej znana wyszukiwarka londyńskich atrakcji), informujący o tym, że już niedługo ja, jak i moi wielce ukontentowani owym pomysłem koledzy i koleżanki, będziemy mogli się w końcu wyszaleć na dmuchanym zamku... Nie że ekstra? To może być całkiem przyjemna forma międzynarodowej integracji :)
A to wszystko niby z powodu rocznicy powstania gry Candy Crush... muszę kiedyś zagrać, skoro nawet moja nauczycielka (wcale nie młodego pokolenia) ma do niej słabość.

2. Byłam w BBC 

Nie na antenie oczywiście. Tylko zwiedzałam. Wrażenia:  zaskoczonie tym, jak małe mogą być te studia, jak wiele może zrobić kamera i o ile więcej wyobraźnia, która podpowiada, że przecież, jeśli czegoś nie widać, to nie znaczy, że tego nie ma, i że - no nie bądźmy śmieszni -  miejsce, w którym nagrywa się newsy i zaprasza gości powinno być bardziej pokaźne. OTÓŻ nie! Ale wciąż wierzę, że jednak w naszych polskich telewizyjach mają bardziej przestronne salony. NO BO PRZECIEŻ NIEMOŻLIWE.

Przewodniczka uświadomiła nam również, że ich zadaniem jest orientowanie się, czy ktoś sławny czasem nie zmierza do kresu swego życia. Bo biograficzny materiał filmowy powinien być na czas, w pełni przygotowany jeszcze za życia...

3. Domowa produkcja marmolady


Pomagałam Host Mamie, która robi ją co roku. Zawsze w zimie. Już od listopada wyczekiwaliśmy na ten czas (tylko w styczniu/lutym TEN rodzaj pomarańczy jest dostępny; i podejrzewam że są tańsze, jak to zawsze z pomarańczami bywa zimą).

A potem słoiczki się rozchodzą po rodzinie... a jeszcze potem przyjeżdża Babcia (teściowa) i sugestywnie pyta: "Nie potrzebujesz może słoiczków...?" :D


4. Julio, wyjdź na balkon...


Dokładnie w przeddzień Walentynek udałam się na "Romeo and Julliet" :)

Wersja nieco bardziej nowoczesna. Rodzina Montekich prowadzi sieć warzywniaków (już od 1979r.), Kapuletti to natomiast deweloper. Tego, co mówili, niestety w większości nie zrozumiałam, dlatego przegapiłam parę okazji do śmiechu :(
Ale grali dobrze. Dobrze tańczyli.
Nie byli, jak nam w szkole powiedziano, profesjonalnymi aktorami. Taka forma egzaminu dla uczniów.


5. Potrzebna położna!





Jest jeden serial, którego odcinki zaczęłam ostatnio śledzić -  "Call the midwife". Lata powojenne, biedniejsza dzielnica Londynu, nie wiadomo jeszcze, że palenie szkodzi dziecku, a rodzenie w szpitalu i karmienie z butelki budzi wśród niektórych wiele wątpliwości. Wzruszenia i ludzkie tragedie. A do tego jeszcze tamta moda (wspaniałe mają te mundurki - mam na myśli położne). 

A tutaj link do muzyki wejściowej, cudo!
I jak ten mój znajomy, Włoch, mógł pomyśleć, że ja vintage z Polski przywiozłam?! Skoro tutaj na każdym kroku...! Przytoczę rozmowę (w kolejnym numerze).

6. Rozmowa
Włoch: No tak! Ja wiedziałem, że ty musisz być z Polski, nie z Niemiec, Francji, itd.  Bo ty się inaczej ubierasz... (3 raz mnie widział, w tym 2 razy w szkole, za każdym razem byłam w spódnicy)
Ja: Hahaha. Ale wiesz, to że ja się tak ubieram, to nie znaczy, że wszystkie dziewczyny w Polsce robią to samo (byłam i może wciąż jestem jedyną Polką, którą spotkał). Naprawdę - NOSZĄ spodnie, w większości. Ja też NOSZĘ, czasami :) Ale czekaj czekaj, tak dokładnie to chodzi ci o to, że co... że takie OLD-FASHIONED?
Włoch: Nooo trochę... Ale to fajne jest. To jest fajne.
Ja: TO SIĘ VINTAGE TERAZ NAZYWA! :D (I powiem ci, że właściwie to tutaj tego więcej, niż w Polsce.)

Jakże się uśmiałam, gdy podobne słowa usłyszałam w "The Danish Girl" ("Dziewczyna z portretu"?)
Gdy mężczyzna zauroczony Lilly chce jego/ją pocałować:
- Ty jesteś taka inna, staromodna...
- Vintage.

7. Uwielbiam chodzić do szkoły 

Mówiłam już o tym? Moja szkoła jest super. Oczywiście wiele zależy, czy kurs, na jakim jesteś, odpowiada twojemu poziomowi z języka. Teraz odpowiada, w końcu! Nareszcie nie jest za łatwo, gramatyka nie jest już taka nudna, a ja czuję, że idę do przodu i to daje mi dużo satysfakcji, i motywuje :) I sprawia, że uczenie się angielskiego to jest w ogóle jakaś super przygoda...

Jeśli miałabym być kiedyś nauczycielem, chciałabym być takim, jak Jane (moja obecna nauczycielka),  chciałabym, żeby ludzie się ze mną nie nudzili.

Zasadą tej szkoły (jak zauważam) jest różnorodność aktywności na lekcjach. Od pracy z podręcznikiem, przez prowadzenie rozmów (dzięki którym jeszcze lepiej się nawzajem poznajemy), gromadzenie nowego słownictwa, oglądanie czegoś z YouTube po gry gramatyczne, itd. Brzmi jak normalna lekcja...? Może i tak, ale nigdy przenigdy jeszcze nie chodziłam na lekcje, na których jest taka atmosfera. No właśnie, bo wszystko jest przeplatane poczuciem humoru Jane.

Oprócz "normalnych" lekcji chodzę jeszcze na konwersacje i to kolejna dobra decyzja, jaką udało mi się podjąć :) Co tydzień mamy inny temat (odkrywany dopiero podczas lekcji). Ostatnio były walentynki, związki, miłości, itd. I pełno wyrażeń z "heart". A teacher tez jest super! :)

Ileż ja już nagromadziłam słówek, ile zeszytów! Tak bardzo lubię wypisywać nowe słownictwo (ostatnio to sobie uświadamiam), że nie starcza mi czasu, by je z sukcesem przenieść do szufladki z etykietą "pamięć długotrwała".

8. Mały uczy się mówić

W ostatnim tygodniu nauczył się "OK" i teraz to powtarza przy każdej okazji.

Ja: Założymy jeszcze tylko skarpetki?
On: OK
 ---------------------------------------------
Ja: Nie, nie rób tego, nie możesz.
On: OK

Tylko, że z jego usteczek to brzmi tak dość zabawnie, i jakoś... mało brytyjsko? :D Nie nie, to nie może być moja wina. Reszta rodzinki też mówi "OK". A akcent taki ma po prostu... swój? Inne słówka przecież też śmiesznie u niego brzmią...


Jejku... to "OK" jest u niego takie przeurocze... W ogóle jest uroczy... Nie tylko, gdy nazywa rzeczy z obrazków :)
 No dobrze, nie przesładzajmy, mamy też gorsze chwile.

PS Pytanie "co widać na obrazku?" - wielokrotnie skutkuje, gdy zachciewa mu się marudzić i utrudniać pracę swojej au pair podczas ubierania... Jak to dobrze, że mamy na ścianach tyle naklejek! :)

9. A co to jest? :) 



A to siłownia :) 3 x w tygodniu :) Dla zdrowia i ćwiczenia samodyscypliny :)

10. Byłam we wnętrzu Tower Bridge!
To, co mi się tam najbardziej podobało, a zarazem przerażało, to szklana podłoga...



No bo jak to... stanąć tak po prostu na samym szkle...?


To nogi Ani :) Ani od tego tutaj przeciekawego (bez słowa przesady) bloga. Bo Ania jest po prostu cudowna

Ania była odważniejsza niż ja.




Ale w końcu gdzieś tam stanęłam. Na krawędzi. Pełna ekscytacji i zadziwiona tym, jak bardzo mnie to wszystko przejmuje.

Rozważałam, czy lepiej by było spaść pomiędzy samochody czy do Tamizy... :D






A tak to się skończyło... :D 





11. Uczę się siebie 
Człowiek może się sam czynić nieszczęśliwym. I ja tak mam, i to bardzo często. Z reguły przez to, że czegoś nie zrobię, albo coś przedawkuję. Czasem po prostu zapominam o tym, że pewne rzeczy sprawiają mi satysfakcję i trzeba o nie walczyć.  Dlatego teraz staram się: siedzieć prosto, utrzymywać porządek i różnicować aktywności w ciągu dnia. I absolutnie nie organizować sobie zbyt długich spotkań z maszyną do szycia, jeżeli projekt nie idzie po myśli. I uczyć się, czasem wzięcie do ręki zeszytu ze słówkami naprawdę pomaga mi się rozchmurzyć :))) Kluczem w tym wszystkim jest bodajże dobra organizacja. Bo sama myśl, że jestem ładnie zorganizowana to już pierwszy krok do szczęścia. 


I nawet polubiłam czytanie prasy. Taka miła niespodzianka :)




A jak tylko zrobi się cieplej, to ruszam podróżować :) 


piątek, 29 stycznia 2016

vintage cards


Czasem dobrze się pośmiać z vintage'oych kartek.
W Anglii są na każdym kroku. Jakoś z Polski takich nie kojarzę.


Może to świadczy o brytyjskim poczuciu humoru. 




Siostrzana miłość :)





I spróbuj się nie uśmiechnąć...











Też tak macie?





Poza "śmiechowymi" dużo kartek okolicznosciowych, które zasługują na miano:

"ładna, chciałabym taką dostać"








Poza tym bardzo popularny jest zwyczaj wysyłania kartek w celu podziękowania za coś. Za udane przyjęcie, na którym byłeś lub za czyjeś przybycie na twoje przyjęcie. Za prezent, który dostałeś,
a jeśli w formie pieniędzy, to zawiadomienie jakie będzie ich przeznaczenie.


Wspominałam też już chyba wcześniej, że dzieci w przedszkolu E. wysyłały sobie wzajemnie kartki na święta - oczywiście "przedszkolną pocztą", nie Royal Mail :D




niedziela, 10 stycznia 2016

Już mi nikt nie powie, że jestem nieszyciowa.




W przedszkolu opanowałam raz rysowanie róży i potem "wszyscy" chcieli, żebym im narysowała.
W podstawówce odkryłam, że całkiem ładne są motylki wycinane z papieru - potem jakoś dziwnie się wszędzie pojawiały w moich pracach.
W liceum zainteresowałam się decoupage'm, co wykorzystywałam do tworzenia kreatywnych, własnoręcznych prezentów.

W Anglii znalazła się w moim zasięgu maszyna do szycia... :)



Oprócz dwóch złamanych igieł i skończenia się białej nici, takie oto są owoce naszej relacji :)




"Woreczki na wszystko"








Poszewki na poduszki :)








  I fartuszki kuchenne jak tutaj :)





 


Ostatnio rozłożyłam swój warsztat tutaj, przy kuchni, z Host Mamą szyjącą rolety w pokoju obok i sympatycznymi panami kładącymi nam wiktoriańskie kafelki w korytarzu (dygresja:  "Panowie" pracują dla naszej rodziny od początku, już będzie jakieś trzy lata, wszystkie te piękne pokoje to dzieła ich rąk. Są już jak rodzina, mają swoje klucze nawet. W ogóle po wizytach różnych innych "panów od naprawy" zauważam duże zaufanie, jakie się im daje - kiedyś wracając ze szkoły do domu, spotkałam Host Mamę z dziećmi, szła akurat na zakupy i powiedziała: "Dobrze, że cię widzę, wiesz, w domu jest hydraulik").

Panowie od kafelek byli też oczywiście zachwyceni moimi arcydziałami i pytali, czy nie chciałabym może spróbować ich pracy. A Aga, jak to Aga, straciła okazję życia i odpowiedziała: "Hmm... może innym razem... :)" A to wydaje się takie ciekawe zajęcie, no patrzcie - takie KAFELKI <3, jak puzzle układasz... Może wróciłabym do Polski nie tylko ze zdolnością obsługi maszyny, ale też z pasją do układania kafelek.









(Dygresja: Mała, gdy zobaczyła ten materiał z obrazkami (który był wtedy dopiero obszywany ), wyskoczyła z pytaniem: "Is it for Baby Jesus?" Moje zdziwienie połączone ze wzruszeniem osiągnęło daleko ponadprzeciętny poziom, a potem powiedziałam, że nie, że to na  fartuszek. 

Będąc jednak wciąż w szoku, zapytałam skąd ten pomysł. A Malutka mówi, że Mary mogłaby Go w to owinąć. Cóż się dziwić, dopiero dwa tygodnie od świąt.)






A to wszystko sprawiało sporo radości :)







Była taka śmieszna sytuacja. Kiedy pokazałam Host Mom owoce mej pracy, wyraziła najpierw ogromne uznanie, a potem dodała: "Aga, wiesz... jakbyś chciała, to ja mam zasłony do uszycia, i jeszcze pokrycia na krzesła... :D" (teraz się śmiejcie), a ja mimo, że to wszystko byłoby super, to powiedziałam: "Chyba nie powinnaś mieć tyle zaufania do mojego szycia... Dopiero się uczę." Ale poobserwować jej pracę niewątpliwie warto! :)


Dwa dni wcześniej uszyłam z kolei ten fartuszek. Kiedyś były to moje spodnie :D









Jak widzicie, serce to już mój znak firmowy :)

Przy okazji - pozdrawiam pewną pannę, u której takie akrobacje występują podświadomie podczas gotowania... 


Jakiś czas temu uszyłam dwie spódnice :)







Szkoda tylko, że w wypadku tej drugiej, którą szyłam na zajęciach, zaszła mała pomyłka (tutorka właściwie chciała mi pomóc i zrobiła jeden krok za mnie), a potem było już za późno, by zmienić stronę materiału na mniej błyszczącą... no bo gdzie ja mam ją teraz nosić... Tutaj może nawet tak nie widać, ale błyszczy się, jak te niektóre na wesela.



Przy okazji prezentuję nowe kafelki <3 Podobno są piękne i świetnie wyglądają z góry. Ja jeszcze na razie nie uważam, że są jakieś cudowne, ale myślę, że wszystko kwestia czasu. Każdy trójkącik i kwadracik to osobna kafelka... no serio serio :)

Night night, sleep tight :)

PS 1. Uwielbiam czytać komentarze i wiadomości, które mi przysyłacie, każda taka chwila dodaje mi motywacji (i to jak!) i przekonuje, że to chyba jednak fajnie, że piszę.

PS 2. Ktoś zakłada ze mną biznes?

środa, 6 stycznia 2016

Ubezpieczenie dla au pair


EKUZ, EHIC, Euro26...? Jak się ubezpieczyć wyjeżdżając na au pair? I gdzie to załatwić? Czyli doświadczona Aga doradza! 


Oczywiście specjalistą w tym temacie nie jestem. Chcę Wam tylko pokazać jak to wyglądało w moim przypadku.


EKUZ (Europejska Karta Ubezpieczenia Zdrowotnego) - jest darmowa, możesz ją dostać nawet od ręki w oddziale NFZ.

Jest jednak pewien haczyk - możesz ją dostać jedynie na okres czasu, kiedy twoje nazwisko widnieje w systemie NFZ. Więcej informacji można znaleźć m.in. tutaj: http://prawa-pacjenta.wieszjak.polki.pl/pacjent-za-granica/270532,Kto-i-na-jak-dlugo-moze-otrzymac-EKUZ.html

Kiedy chciałam wyrobić tę kartę, okazało się, że mogą mi dać ją tylko na okres do końca września, co mnie w ogóle nie zadowalało. Poza tym, pan z NFZ-u stwierdził, że ta karta w ogóle nie jest dla mnie, skoro będę przez rok mieszkać za granicą.

Euro26 - to była kolejna rzecz, której spróbowałam z racji, że było to polecane dla au pair.
Jest płatna, można ją zamówić online, zdjęcie wklejasz samodzielnie.  http://euro26.pl/

Ale... nie jestem pewna, czy naprawdę wystarcza, jeśli coś poważnego ci się przydarzy.
Nie jestem pewna, bo słyszałam różne opinie: pewne bliskie mi osoby (od nauk medycznych eksperci) były nieco zaniepokojone, czy rzeczywiście to, co ubezpieczenie owo oferuje, wystarczy na pokrycie kosztów w wypadku jakiegoś nieszczęśliwego wydarzenia.

Z drugiej strony, moja koleżanka, au pair (którą poznałam oczywiście już dopiero tutaj), twierdzi, że owszem, jest to najlepsza opcja, jeśli przydarzy ci się jakiś wypadek (a wie o tym, bo coś nieszczęśliwego się kiedyś wydarzyło jej znajomym, którzy właśnie tę kartę Euro26 posiadali).
Plusem tej karty jest to, że włącza ona OC (potrzebujesz?).
Kwestią, którą uważam jednak za zbędną są przeróżne zniżki (nigdy nie skorzystałam). No i jeszcze jedna rzecz, której nie rozumiem, dlaczego ta karta (nawet wersja World, którą posiadam) nie włącza Polski i Kanady? Tu się pojawia problem. Bo co, jeśli przydarzy ci się coś właśnie w Polsce - załóżmy: przyjedziesz do domu na święta, będzie śnieg, lód, poślizgniesz się, zabiorą cię do szpitala... i kto za to zapłaci?

EHIC (European Health Insurance Card) - brytyjski odpowiednik EKUZ-a, oczywiście darmowa, możesz ją zamówić online. Przychodzi w ciągu dziesięciu dni roboczych (a z reguły szybciej: zamówiłam w poniedziałek, w piątek już była w skrzynce). Jest wydawana na 5 lat - dłużej niż EKUZ :) Żeby ją dostać musisz mieć jednak specjalny numer (NI - National Insurance).
A jak z kolei zdobyć ten magiczny numer? Gdy będziesz już na miejscu, musisz się zarejestrować w przychodni - kwestia wypełnienia dwóch formularzy. Będą potrzebowali oczywiście twojego dowodu/ paszportu i czegoś, co zaświadczy o tym, że w danym miejscu mieszkasz (podobnie jak z zakładaniem konta w banku, taaak taaak mam oczywiście brytyjskie!) - i najlepszą rzeczą w tym wypadku jest letter-invitation od twojej host family. To naprawdę bardzo łatwo wszystko załatwić. I wtedy traktują cię jak Brytyjczyka (nie płacisz idąc do lekarza), już możesz się przeziębiać, itd. :D

Co radzę zrobić? Załatwić EHIC :) Według mnie wystarcza. I jest to najtańsza opcja. Ale to moje zdanie.

A jak to u was wygląda? Miałyście podobne doświadczenia? A może ogarniecie ten temat lepiej niż ja? Ja czułam się w tej kwestii bardzo niepewnie, nawet już będąc tutaj. Polegałam jedynie na karcie Euro26, której mimo przeziębienia, nie użyłam. Dopiero teraz, kiedy musiałam zainteresować się jak zdobyć ubezpieczenie na 2-tygodniowy pobyt w Polsce (na święta do domu!), i po rozmowie z host tatą, przekonałam się, że takie ubezpieczenie tylko dla Polski to trzeba raczej w Polsce załatwić, opowiedziałam o swoim dylemacie naszej kochanej Monice (Polka, która raz w tygodniu czyni nasz dom królestwem czystości), mój problem się rozwiązał! (haha cóż za zdanie wielokrotnie złożone!) Sama załatwiała EHIC-a wcześniej dla swojej mamy i doradziła, bym zaraz szła do przychodni :) Na szczęście wszystko się udało na czas załatwić, Royal Mail dostarczył, a mi ulżyło... i to jak!

Mam nadzieję, że komuś tym tekstem pomogłam! Jeśli tak, to daj znać :) A jeśli się mylę, jeśli coś przeoczyłam, to i tak dobrze, że poruszam ten temat... bo wiele z au pair, które o to pytałam, nawet nie wiedziały, co to EHIC... Może kiedyś ktoś to wyjaśni bardziej profesjonalnie niż ja! :)

Papa dziubaski! :D